piątek, 24 czerwca 2016

#4 (Zosia & Mutaz)



People fall in love in mysterious ways
Maybe just the touch of a hand
Oh me, I fall in love with you every single day
And I just wanna tell you I am




Zofia Szczyrba
ur. 28 VI 1995 r.


To się nie może udać




Mutaz Essa Barshim
ur. 24 VI 1991 r.


What's gravity, huh?




Wkroczyła w progi jadalni w Spale z jasno określonym celem. Nie widziała dziadka już z pół roku i tęskniła za nim nieprawdopodobnie. Tak więc, kiedy tylko dowiedziała się o tym, że przyjechali do Polski, nie zwlekała długo i z samego rana wsiadła w samochód. A potem w ciągu kilku godzin pokonała tę śmieszną odległość dwustu kilkudziesięciu kilometrów między Tarnowem a Spałą.
Rozejrzała się wokoło, dostrzegając mnóstwo znanych twarzy, przygotowujących się tutaj do najważniejszych startów; na tym etapie sezonu głównie lekkoatletów. Wiadomo, dzięki Spale są medale. Potwierdziło się to już wielokrotnie. Może dzięki magii tego miejsca, a może po prostu dzięki ciężkiej pracy i hektolitrom potu wylewanym na treningach. A może jednemu i drugiemu po trochę. I pewnie jeszcze kilku innym czynnikom. Bo przecież to byłoby za proste. Gdyby recepta na sukces wyglądała w ten sposób, każdy byłby Mistrzem Olimpijskim.
W momencie, gdy ta myśl przemknęła jej przez głowę, zobaczyła jego. Nie, nie był Mistrzem Olimpijskim. Był tylko (a może aż) brązowym medalistą.
Natomiast w tym momencie i w tym miejscu był tylko jednym z głodnych i zmęczonych sportowców, marzących nie tyle o pomidorowej ze stołówki, ale raczej o dwóch - trzech godzinach mocnego snu.
Poczuła, jak na policzkach buchają jej rumieńce, a puls wyraźnie przyspiesza. A więc dobrze, tylko spokojnie, mogła się tego spodziewać. Przecież oczywistym było, że go tu spotka. A jednak na niektóre sytuacje nie sposób się przygotować.
Przygładziła włosy, tak na wszelki wypadek, po czym zbeształa w myślach samą siebie. Jak ty się zachowujesz idiotko? I po co? Przecież to nie ma najmniejszego sensu.
Podeszła do stolika przy którym siedział i powiedziała po prostu:
- Cześć, Mutaz.
Podniósł wzrok znad telefonu i zastygł z pierogiem nabitym na widelec.
- O, ojej. Cześć, Zosia.
Jak on śmiesznie kaleczył wymowę jej imienia.
Uśmiechnął się niepewnie, odsuwając z głośnym szuraniem krzesło, jakby zakłopotany i nieco rozkojarzony. A przede wszystkim bardzo zdziwiony.
- Hmm... tak - i usiadł z powrotem. - Chcesz pieroga?
Wybuchnęła głośnym, nerwowym śmiechem i dopiero wtedy siadła naprzeciw niego.

Czy on zawsze musiał być takim jebanym kretynem? No nie, oczywiście, że nie. W normalnych warunkach zachowywał się jak cywilizowany człowiek. Tylko, że Zosia go zaskoczyła. Totalnie. Nie spodziewał się, że do nich przyjedzie. Znaczy... do dziadka. Powinien sobie to wreszcie wbić do głowy. Jeśli czasem przyjeżdżała do Spały na ich zgrupowania, albo razem z nimi na zawody, robiła to tylko dla dziadka. A że akurat jej dziadek był jego trenerem było tylko przyjemnym zbiegiem okoliczności.
Rozmowa się nie kleiła. Denerwował się jak przed ważnym sprawdzianem i nie był w stanie powiedzieć nic sensownego. Zosia musiała go w tym momencie uważać za niedorozwiniętego umysłowo. Boże.
W końcu nadszedł ratunek. W postaci Stanleya. Wnuczka rzuciła mu się na szyję z głośnym okrzykiem dziadek!, a Mutaz równocześnie ucieszył się i zirytował. Bo owszem, znalazł się wreszcie ktoś, kto poprowadzi za niego rozmowę, ale tym samym zabierze mu te głupie pięć minut sam na sam z nią.
Dzięki temu mógł jednak wreszcie się jej spokojnie przyjrzeć, I odkryć, że stała się piękną kobietą. Nie taką, jakie wkleja się na okładki kolorowych magazynów, ale taką, przy której chce się spędzić resztę życia.

Lubiła tu przyjeżdżać. Lubiła tę okolicę i tę specyficzną atmosferę przygotowań i oczekiwania. Lubiła odkrywać, że przebywają tu ludzie, którzy wprowadzają w życie tę prostą zasadę, którą zawsze wpajał jej dziadek Staś. Trzeba być upartym, żeby coś osiągnąć. Była. Taki miała charakter, naprawdę nie musiał jej tego powtarzać. Tylko że w pewnym momencie po prostu się pogubiła. Po dwóch latach rzuciła studia. Zawsze wydawało jej się, że odrzuca ją sama myśl o wszelkich technicznych kierunkach. I właśnie na takim skończyła! A do tego, że nie wie, co tam robi, przyznała się sama przed sobą dopiero po dwóch latach. Okropnie się z tym czuła. Równie okropnie czuła się z tym, że tak naprawdę sama nie wiedziała, co chce w życiu robić. Wszystko się pogmatwało. I do tego jeszcze on.
Długie i chude ręce i nogi, krótko ostrzyżone włosy, sympatyczny uśmiech.
Czy naprawdę potrzeba tak niewiele, żeby się zakochać?
Kiedy pierwszy raz go zobaczyła, była pewna, że musi się potykać o własne nogi, taki był chudy i długi. A potem okazało się, że potrafi przeskoczyć poprzeczkę zawieszoną na wysokości dwóch metrów i czterdziestu centymetrów. Po prostu odbić się z tych swoich nóg i skoczyć. Jakby to było najprostsze zadanie na świecie. Wtedy zaczęła go podziwiać. Potem lubić. A potem sprawy skomplikowały się o wiele bardziej niż by tego chciała. Zakochała się w człowieku z zupełnie innego świata.
- Czekasz na Stanleya?!
Prawie spadła z ławki. Przywołała go myślami czy jak?
- Boże, nie strasz mnie tak. Jasne, że czekam. Wiesz, jak z nim jest. Ja tylko coś załatwię, a potem go nie ma godzinę. A przecież muszę za niedługo wracać.
- Już? - zapytał Mutaz, wyraźnie zawiedziony.
- No a gdzie będę spać?
- No tak. Przyjedziesz jeszcze? Będziemy tu, z małymi przerwami, do lipca.
- Wiem. Nie wiem. Znaczy... - zaplątała się. - Wiem, że będziecie. Nie wiem, czy przyjadę.
- Będziesz bardzo zajęta? - zapytał, a Zosia zauważyła, że nie siedzą już pół metra od siebie, a niemal stykają się kolanami.
- Nie... nie będę w ogóle zajęta - odpowiedziała szczerze i od razu tego pożałowała.
- Więc przyjedź.
Pokręciła głową. Dlaczego to przeklęte serce tak szybko biło?

Czemu była taka uparta? Nie rozumiał jej. Może się narzucał? Wciąż pamiętał jej zdziwiony wzrok, kiedy w Brukseli... No cóż, to było absolutnie spontaniczne. Sam się tego nie spodziewał. Był mega zdeterminowany na skoczenie dwóch metrów i czterdziestu trzech centymetrów i... zrobił to. A potem oszalał. Uściskał mocno Stanleya, a później - Zosia stała po lewej stronie dziadka, pamiętał to dokładnie - mocno ją pocałował. Nie miał zupełnie takiego zamiaru! Nie wiedział, czemu to zrobił i nie wiedział, co ona sobie wtedy pomyślała. Zgodnie przemilczeli to wydarzenie. Ale kiedy później to analizował, był pewien, że zrobiłby to jeszcze raz. Do wniosku, że ją kocha, doszedł dużo później. A jeszcze później zaczął utwierdzać się w przekonaniu, że ona czuje do niego dokładnie to samo.
Więc czemu, do cholery, nie potrafił z nią po prostu o tym porozmawiać?!
Chwycił ją za rękę i splótł palce ich dłoni. Zosia westchnęła i oparła głowę na jego ramieniu. Tak po prostu. Czy to naprawdę miało być aż tak łatwe?
- Chciałbym... Tęsknię za tobą. Każdego dnia.
Uścisnęła mocniej jego dłoń. A potem odsunęła się i wstała. Przyłożyła dłonie do twarzy i wzięła głęboki wdech.
- Nic z tego nie będzie - powiedziała w końcu.
W życiu nie spodziewałby się, że to aż tak zaboli.
Podszedł do niej i położył jej ręce na ramionach.
- Bo?
- Bo jesteś muzułmaninem. A to jest dla mnie nie do przeskoczenia.

Musiała mu to powiedzieć. Musiała być szczera. Zaakceptowałaby każdą inną religię. Ale nie tą. Wizja życia z muzułmaninem przerażała ją całkowicie i nic nie potrafiła na to poradzić. To przecież nie chodziło tylko o jakieś tam różnice kulturowe. Chodziło o fundamentalne wartości. Mutaz nie rozumiał na czym polega problem. Musiała zacząć mu tłumaczyć, że przecież wie, jak w krajach arabskich traktuje się kobiety, że nie ma zamiaru trafić do haremu i tak dalej i tak dalej...
- A pomijając to wszystko, ja nie potrafiłabym wyjechać z Polski i zamieszkać w Katarze. Nie ma takiej opcji - zakończyła.
Mutaz wziął głęboki wdech.
- Okeeej... widzę, że długo nad tym myślałaś. Zaskakująco długo. Może to nawet ma pewne uzasadnienie - przyznał. - Ale najbardziej mnie zastanawia... - urwał w połowie zdania. - Powiedz mi... kiedy skoczyłem dwa czterdzieści trzy?
- Słucham? - zupełnie zbiło ją z tropu to oderwane od tematu pytanie.
- No kiedy?
Popatrzyła na niego podejrzliwie.
- W dwa tysiące czternastym. Piątego września. W Brukseli - powiedziała powoli. - To jakieś przesłuchanie?
Mutaz uśmiechnął się szeroko, jego oczy zalśniły i, nim się spostrzegła, już była w jego ramionach, tonąc w długim pocałunku. Stojąc na palcach i mnąc w kurczowym uścisku jego koszulkę, odganiała wszystkie wątpliwości, które kłębiły się w jej głowie.
- Dlaczego tak dokładnie pamiętasz tę datę? - zapytał, kryjąc uśmiech.
Uderzyła go pięścią w ramię.
- Nie bądź taki cwany.
I przytuliła się do niego mocno. Chciała zapamiętać te pięć minut, może na całe życie.
- Coś wymyślę - szepnął w jej włosy.
Bardzo chciała w to wierzyć. A jednocześnie zupełnie nie potrafiła.

Nigdy nie celebrował jakoś specjalnie swoich urodzin. Ale w tym roku, kończąc dwadzieścia pięć lat, postanowił, że na pewno będą niezapomniane. Wóz albo przewóz. Dzwonił, pisał i prosił, żeby przyjechała. I, szczerze mówiąc, nie miał pojęcia, czy ją namówił, aż do momentu, gdy wyszedł rano na przebieżkę i zobaczył ją, wysiadającą z samochodu.
Podszedł, powiedział cześć, a Zosia stwierdziła szczerze:
- Nie mam pojęcia, co ja tutaj robię.
- Chodź. Musimy pogadać - chwycił ją za rękę.
Mimo hucznych zapowiedzi, spacerowali dobre piętnaście minut bez słowa. Zosia bała się tego, co może usłyszeć, a Mutaz sam nie do końca wiedział, co i jak powiedzieć. Ciszę wypełniał szum wiatru i śpiew ptaków, i chyba oboje byli z tego zadowoleni.
- Czy ty się nie spieszysz przypadkiem na trening? - zapytała w końcu Zosia, a on zrozumiał, że już czas rozprawić się z tematem.
- Okej, słuchaj. Prawda jest taka, że nie jestem jakimś ortodoksyjnym wyznawcą Allaha. Ale zrozum, państwo opłaca mi wszystkie wyjazdy, pensję trenera i tak dalej. Więc muszę jakoś się w to wpasować.
- Ja to rozumiem - przytaknęła. - Ale nie widzę w tym wszystkim miejsca dla siebie.
- Poczekaj, jeszcze nie skończyłem. W gruncie rzeczy spędzam w Polsce cztery - pięć miesięcy w roku. Więc mógłbym spędzać sześć - siedem, no nie? Albo i osiem. Wystarczy lekko zmodyfikować plan treningowy. Co ty na to? - zapytał, widząc, że na twarz Zosi wkradł się delikatny uśmiech.
- Ja? Ja na razie tylko słucham. Mów dalej.
- No dobrze. Tak dla pewności - nie zamierzam tworzyć sobie żadnego haremu, chyba się za dużo Wspaniałego Stulecia naoglądałaś.
- Teraz to przesadziłeś! - Zosia zatrzymała się w pół kroku i założyła ręce na piersi.
- Ej, powinnaś być zadowolona! - zaczął się śmiać, ale widząc jej zaciętą minę, spoważniał. - Mówię absolutnie serio. Jesteś tylko ty. I będziesz tylko ty.
Zosia zastanowiła się chwilę,  a w końcu spojrzała mu głęboko w oczy i wypaliła z grubej rury:
- Masz zamiar się ze mną ożenić?
Mutaz uświadomił sobie, że o tym, co było dla niej najważniejsze, mówiła zawsze w ten sam sposób - szczerze, bez owijania w bawełnę, patrząc mu prosto w oczy. I bardzo go to przejęło. Bo wiedział, że nie może zawieść jej zaufania.
- Owszem, mam zamiar. Jeśli tylko będziesz chciała.
Powstrzymała wkradający się jej na usta uśmiech.
- A przed jakim Bogiem?
Spodziewał się tego pytania.
- Okej, to jest trudne, wiem. Ale są chyba takie śluby dla ludzi wyznających różne religie, prawda?
- Są.
- Właśnie. To jak?
- Co - jak?
- Jak się na to zapatrujesz? Wciąż uważasz, ze nie mamy szans?

Przeprowadził logiczny i rzeczowy wywód (może pomijając tę wstawkę o Wspaniałym Stuleciu) i pewnie miałby spore szanse na przekonanie jej rodziców. Tylko, że ona już tyle o tym myślała, że trudno było rozwiać jej wątpliwości.
- Mówiłam, że to wszystko jest dla mnie nie do przeskoczenia... ale jak wiemy z naszej dwójki na skakaniu znasz się ty - uśmiechnęła się. - I tobie to wyszło całkiem nieźle.
- Czyli?
- Czyli zastanawiam się, co będzie, jak się nam nie uda.
- Przyznamy się z bólem do porażki - powiedział Mutaz po prostu. - Chociaż nie rozumiem, czemu od razu zakładasz najgorszą wersję. Z takim podejściem nic bym nie osiągnął w sporcie. Proponuję, żebyś przestała martwić się i planować, a zaczęła się cieszyć z tego, że cię kocham.
Zosia uśmiechnęła się szeroko. I popatrzyła mu prosto w oczy.
- Okej, zacznę. A potem co?
- A potem przywiozę ci z Rio złoty medal.
__________

Ten tekst jest dla mnie ważny. Mam wrażenie, że pierwszy raz napisałam coś tak absolutnie dla siebie i zdaję sobie sprawę z tego, że odbiór będzie zerowy albo minimalny. Tak, wiem, że spłyciłam temat. Takie problemy są oczywiście dużo bardziej złożone. Ale nie o to chodzi. Czwarty tekst na tym blogu i właściwie pierwszy z jasno zarysowanym happy endem, choć bez tego klasycznego i żyli długo i szczęśliwie. Czasem każdy potrzebuje sobie skrobnąć naiwne love story. Chciałam to wstawić dziś, bo zawsze teksty wrzucam w piątki, a dziś są urodziny Barshima. Pszypadek? Nie sondze. 
No i moje są za cztery dni. Tak więc to jest taki mój prezent urodzinowy dla samej siebie :3

piątek, 5 lutego 2016

#3 (Helena & Facundo)





Helena Havelkova
ur. 25 VII 1988 r.


Facet powinien sobie zdawać sprawę z tego, że związek to nie tylko seks, 
ale czasem też pranie brudnych skarpetek.


Just give me a reason,
Just a little bit’s enough,
Just a second, we’re not broken, just bent 
And we can learn to love again




Facundo Conte
ur. 25 VIII 1989 r.


A przecież wydawało mu się, że wszystko było w porządku...

Es que yo sin ti 
Y tu sin mi 
¿Dime quién puede ser feliz?




Starał się o niej zapomnieć już od dobrych dwóch lat.
I nagle okazało się, że chyba jego wysiłki jednak szlag trafił.
Kiedy dowiadujesz się, że miłość twojego życia zamieszka w jakiejś śmiesznej odległości od ciebie, a na dodatek za miesiąc wychodzi za mąż, przez twoje życie przechodzi mini tornado.
A przynajmniej tak sugerowałby przypadek Facundo Conte.
Fotoreporterzy, którzy już dawno przestali wypatrywać go na meczach Heleny Havelkovej, mieli spore pole do interpretacji pewnego listopadowego popołudnia w szczecińskiej hali Azoty.
Mógł sobie chyba wpaść na mecz, prawda? Przebywając w tym celu pół Polski.
Zauważyła go, kiedy po spotkaniu rozdawała autografy.
Zbladła i szybko odwróciła wzrok.
Odczekał cierpliwie, aż zakończy rozmowy z kibicami i wszedł na boisko, niezatrzymywany przez ochronę. Cała siatkarska Polska go znała, nikt nie zamierzał go weryfikować.
- Elena! - krzyknął.
Zatrzymała się w pół kroku, ale nie odwróciła. Podszedł do niej i odezwał się jeszcze raz.
- Cześć.
- Wciąż używasz tej idiotycznej formy? Mam na imię Helena. Przez H! Nie moja wina, że u was H jest nieme.
Och.
Takiego powitania się nie spodziewał.
Przekraczało każde najśmielsze oczekiwania.
- Tak... wiem. Helenka... wychodzisz za mąż?
Wybałuszyła na niego oczy, w najwyższym stadium zdziwienia.
- Co?!
- Tak przeczytałem w jakiejś gazecie. To prawda?
Spojrzała na niego z politowaniem.
- Proszę cię. Wierzysz w to, co piszą w gazetach?
- Nie wiem... - Facundo zaczął się plątać. - Myślałem...
- Źle myślałeś - ucięła krótko. - Coś jeszcze?
- Ładnie wyglądasz.
Przygryzła wargę, aż do białości.
- Coś jeszcze?
- Właściwie... właściwie to tak. Helenka, może byśmy spróbowali jeszcze raz?

Patrzył na nią wyczekująco, a ona sama czuła, jak boli ją serce. Sytuacja była absolutnie szalona. Jeszcze dziesięć minut temu myślała wyłącznie o wygranym meczu i o tym, jaki film obejrzeć wieczorem, a nagle pojawił się on. Tak bardzo chciałaby odpowiedzieć mu tak, a równocześnie wiedziała, że nie może sobie tego zrobić. Nie potrafiła być z tym człowiekiem.
- Po co? - zapytała po chwili. - Nie ma ci kto posprzątać w mieszkaniu?
- Helenka... - jęknął. - Daj spokój. Naprawdę dojrzałem, potrafię się już sobą zająć.
Być może. Już chwilę po tym, jak wyprowadziła się z jego mieszkania dwa lata temu, czuła, że być może postąpiła zbyt pochopnie. W końcu co drugi facet jest fleją i niechlujem, a jednak są w stanie tworzyć rodziny i funkcjonować w społeczeństwie. Ale miała zwyczajnie dość bycia służącą Facundo. A kiedy złość i irytacja przeszły i pojawiła się tęsknota, zasłyszane plotki uniemożliwiły jakąkolwiek nić porozumienia.
- Tęsknię za tobą - spróbował znowu.
- Czyżby? Dziwki z połowy burdeli w Europie nie uleczyły twojej tęsknoty? - zapytała jadowicie, ale głos jej zadrżał. Wciąż bolało tak samo.
Facundo zaczerwienił się mocno.
- To nie tak...
- A jak?!
Wbiła paznokcie w dłonie, usiłując powstrzymać się od płaczu. Nie chciała, żeby widział ją w takim stanie. Nie chciała się przed nim upokorzyć.
- Samotny facet musi sobie jakoś radzić...
Och, Boże.
- Nie chcę tego słuchać.
- Ale Elena...
- Helena! - warknęła, bliska płaczu. Kiedyś uwielbiała formę imienia, jaką się do niej zwracał, ale teraz przyprawiała ją wyłącznie o mdłości.
- Ja nawet nie wiem, dlaczego odeszłaś.
Pokręciła głową, prychając pod nosem.
- I właśnie w tym jest problem. Ty nawet nie wiedziałeś, że coś jest nie tak. Byłeś zadowolony, bo miałeś rano przygotowane śniadanie, a po południu obiad. Miałeś uprane skarpetki i odkurzony dywan. Wyczyszczony kibel i wannę. Podlane kwiatki i wyrzucone śmieci. A przypominam ci, że ja też byłam - i jestem - czynną zawodniczką. Ale nie, ty niczego nie widziałeś. Było tak, jak być powinno. Helena posprząta, ugotuje i zaszyje. Do tego ci byłam potrzebna.
Facundo otworzył usta, jakby chciał zaprotestować, ale po chwili je zamknął. I można by powiedzieć, że zapanowała cisza, gdyby nie to, że znajdowali się w hali, w której wciąż jeszcze było sporo ludzi.
- Nie mogłaś mi powiedzieć - zapytał wreszcie - że ci to przeszkadza?
- Powiedzieć! To tak ciężko się domyślić, że nie byłam zachwycona rolą służącej?!
- Jezu, Helenka... Przepraszam. Ja naprawdę, naprawdę nie wiedziałem.
Westchnęła głęboko.
- Wiesz co, daruj sobie te przeprosiny. Jakieś dwa lata i sto dziwek za późno. Cześć!

Ktoś kiedyś powiedział mu, że każdy facet jest po części idiotą.
Ach tak. To była Helena.
I zapewne miała rację.
Jak zawsze.
Tylko że chyba bycie idiotą było jednak łatwiejsze. I zabawniejsze. I znacznie przyjemniejsze.
A branie jakiejkolwiek odpowiedzialności figurowało w wachlarzu jego umiejętności tylko na boisku.
Ale dla niej... Ona była dla niego naprawdę ważna.
Przecież to przez to, że go zostawiła, spędzał wieczory w klubach, a noce w... właśnie. Zresztą dobra, w burdelach, trzeba użyć tego słowa. To ją musiało zaboleć. Chociaż właściwie - nie byli już razem. Więc skoro tak to przeżyła świadczyło to najprawdopodobniej o jednym.
O tym, że wciąż go kochała.
Poczuł się jak ostatni dupek.
Zadzwonił do taty, prosząc go o numer do Heleny. Ojciec, zakochany w niej całkowicie (jak zresztą cała jego rodzina) wciąż utrzymywał z nią kontakt. Ale wcale nie był zachwycony perspektywą usiłującego ją odzyskać Facundo.
- Znowu ją skrzywdzisz - powiedział.
Ale syn nie ustępował, a Hugo dawno nie słyszał w jego głosie takiej determinacji, dotyczącej spraw pozaboiskowych. I wreszcie się poddał. Chociaż wcale nie był pewien czy postąpił słusznie.

Odebrała, wysłuchała jego wynurzeń i pozwoliła mu przyjść do siebie do mieszkania, zdając sobie doskonale sprawę z tego, że postępuje irracjonalnie.
Jego wizyta, której celem miała być oczywiście rozmowa, przerodziła się w kłótnię, z machaniem rękami, wysyłaniem się do diabła, płaczem i biciem po twarzy, a zakończyła seksem. Takim, na jaki oboje czekali dwa lata. Cholernie długie dwa lata. A rano, kiedy obudziła się, przytulona do Facundo, miała ochotę najpierw zastrzelić jego, a potem samą siebie. Ale jeszcze przed tym chciała się zwyczajnie na niego napatrzeć. Dotknąć jego zarostu, ust, brzucha... I chciała, żeby się nie budził. Żeby tak leżał, aż ona wymyśli wreszcie sposób, w jaki powiedzieć mu, żeby zniknął z jej życia.
Bo był nieodpowiedzialnym dupkiem.
I to się absolutnie nie zmieniło przez tę jedną noc. Tylko, że miała jeden poważny problem. Kochała go.
Odsunęła od siebie delikatnie jego rękę, którą ją obejmował, wstała, narzuciła na siebie szlafrok i usiadła w fotelu, zastanawiając się intensywnie nad swoim życiem. Minęły dwa lata, więc może... Nie. Ludzie się nie zmieniają tak po prostu.
Zadrżała, kiedy przeciągnął się i otworzył oczy.
I popatrzył na nią bardzo poważnie.
- Możesz już iść - powiedziała. Miało to brzmieć stanowczo, ale tak naprawdę głos jej drżał. Bardzo wyczuwalnie.
Facundo usiadł, nie odrywając od niej wzroku.
- Ubierz się.
Nie była pruderyjna, w żadnym wypadku. Ale naprawdę ciężko było jej się skupić na wyrzucaniu go ze swojego życia, kiedy siedział sobie w jej łóżku tak jak go Pan Bóg stworzył.
- Elena...
- Helena - poprawiła go natychmiast.
- Helenka...
Tak naprawdę uwielbiała formę, jaką się do niej zwracał. Była zarezerwowana tylko dla niego i nikt inny tak do niej nie mówił. Ale przez to za bardzo przypominała jej o przeszłości.
- Kocham cię.
Jego słowa jakby zawisły w przestrzeni między nimi. Czuła całą sobą, że mówił prawdę.
- Ubierz się i porozmawiamy - powiedziała, wstając z fotela i ruszyła do kuchni.
Trzeba to wszystko zacząć od porządnej kawy.

Wylewała swoje żale już chyba z dziesięć minut.
A on słuchał.
Słuchał i rozumiał, że ona też go kocha.
I to mu wystarczało.
- Obiecuję, że będę wynosił śmieci. I prał swoje skarpetki. O ile mnie nauczysz - przyrzekł solennie, gdy Helena zamilkła, wpatrując się w swój kubek.
Roześmiała się.
- Ty wciąż jesteś dwumetrowym dzieckiem - westchnęła.
- Możliwe - zgodził się. - Ale cię kocham.
- Wiesz, że ciągłe powtarzanie tego nic nie zmienia?
Wiedział. Ale wolał też ciągle ją w tym upewniać. Tak na wszelki wypadek. Bo może to poskutkuje. Bo może da mu szansę.
Zapadła cisza. Było słychać tylko tykanie zegara. Ale Helena nie rejestrowała chyba nawet tego. Siedziała, wpatrując się jak zahipnotyzowana w swój kubek.
- Helenka... Powiedz coś.
Podniosła na niego wzrok.
- Facu... boję się. Boję się zaufać ci znowu.
Musiał przyznać, że to było bardzo przykre. I bardzo źle o nim świadczyło. W prostej linii prowadziło do konkluzji, że jest zwykłym dupkiem. A o czymś takim nie słucha się z przyjemnością.
- Wiem - powiedział wreszcie. - Przepraszam.
- Pamiętasz - zaczęła, znów wpatrując się w kubek. - nasze pierwsze wakacje? Te we Włoszech?
Skinął głową.
- Wiesz, jaka byłam wtedy szczęśliwa? Chyba... oboje byliśmy, prawda?
- Prawda - przytaknął z mocą.
- Chciałabym kiedyś znów być taka szczęśliwa.
Brzmiało to oczywiście banalnie i naiwnie.
Ale bardzo szczerze.
I pomyślał sobie nagle, że to powinno być przecież jego głównym celem w życiu. Uczynienie ją szczęśliwą.
A on perfekcyjnie wszystko spierdolił.
Gratulacje, panie Conte.
Wpadł na pewien pomysł. Na plan naprawczy. Może idiotyczny, może żenujący. Co tam.
- Ele... Helenka... Umówisz się ze mną na kawę?
Spojrzała na niego i zamrugała dwa razy.
- Co?
Uśmiechnął się.
- Pytam czy umówisz się ze mną na kawę.
- Co to ma być?
- Randka - przyznał z rozbrajającą szczerością. - Nasza pierwsza randka.
- Przypominam ci, że na kilku już byliśmy.
- Helenka... Zacznijmy od zera. No wiesz. Kino, kawa, spacer, pierwszy pocałunek... Co ty na to?
Zastanowiła się, a po chwili szeroko uśmiechnęła.
- Facu, jesteś szalony.
- Och, nieistotne.
- No nie wiem...
- To jak będzie?
- Facu, czy to ma jakikolwiek sens? - zapytała, sama nie wiedząc, jakiej odpowiedzi oczekiwała.
- Lubisz, jak się ciebie o coś błaga, nie? - uśmiechnął się przekornie.
- Wiesz, że nie o to chodzi. Ja tak... po prostu...
- Chodź ze mną na kawę. Jak ci się nie spodoba, drugi raz nie musisz iść. Nic na siłę.
Popatrzył na nią tak, jak patrzył kiedyś, na początku. Aż zrobiło jej się gorąco. Aż zarumieniła się i spuściła wzrok.
- A wiesz, że pójdę - odpowiedziała, zaskakując właściwie samą siebie.
- Nie pożałujesz, zobaczysz.
- Nie obiecuj mi czegoś, czego nie jesteś pewien - przystopowała kategorycznie jego wyznania.
- Ele...
- Helena - przerwała mu. - Na razie Helena. Ale staraj się - spojrzała mu głęboko w oczy. - Na etap Eleny może awansujesz.
__________

Zakończenie jest właściwie otwarte i każda może sobie dopowiedzieć resztę po swojemu. Ja moją wersję mam. Ale myślę, że tak jest lepiej.